piątek, 30 listopada 2018

"Marsjanin" - recenzja filmu

Już bardzo dawno nie było tutaj recenzji filmu. Spowodowane jest to tym, że w ostatnim czasie nie oglądałam nic wartego uwagi, czym chciałabym się z Wami podzielić. Ostatnio jednak przy okazji rozmowy o filmach padł tytuł "Marsjanin", a mnie przypomniało się, że kiedyś chciałam to obejrzeć, więc kiedy znalazłam chwilę czasu postanowiłam w końcu go w końcu nadrobić.



W czasie jednej z misji na Marsie nadciąga gwałtowna burza piaskowa zmuszająca załogę do opuszczenia planety. Jeden z astronautów zaginął i nie daje znaku życia. Jego towarzysze myślą więc, że zginął i postanawiają odlecieć bez niego.

Okazuje się jednak, że Mark żyje. Kiedy odzyskuje przytomność uświadamia sobie, że został na Marsie sam, bez łączności z Ziemią. Ma do dyspozycji tylko niewielkie zapasy jedzenia i wody znajdujące się w bazie. Postanawia nie poddawać się i za wszelką cenę przetrwać do kolejnej ekspedycji, która będzie miała miejsce za cztery lata.

Sytuacja, w której znalazł się główny bohater nie należy do łatwych, ale dzięki swojej wytrwałości i poczuciu humoru Mark z każdym dniem coraz lepiej radzi sobie sam na sam z nieznaną planetą. Każdego dnia ma jednak świadomość, że może mu się nie udać.

"Mars stara się mnie zabić.
No cóż... Mars nie usmażył Pathfindera. 
Poprawka: Mars i moja głupota próbują mnie zabić."

Film powstał na podstawie książki A.Weir'a i moim zdaniem pomysł na tę historię jest naprawdę świetny. Mimo tego, że nie jestem fanką si-fi, to "Marsjanin" pozytywnie mnie zaskoczył. Dodatkowym plusem są elementy związane z NASA i ogólnie astrofizyką, która jest niezwykle fascynującą dziedziną nauki (odzywa się mój wewnętrzny kujon). I mimo tego, że iektórych rzeczy, o których rozmawiali za bardzo nie rozumiałam, to potęgowało to tylko efekt "wow" i w ogóle mi nie przeszkadzało.

Ekranizacja zgarnęła wiele nagród m.in.Złote Globy, a nawet nominacje do Oscara. Według mnie są one jak najbardziej uzasadnione, ponieważ nie tylko fabuła jest naprawdę dobra, ale jeśli chodzi o realizację, to też nie ma się za bardzo do czego przyczepić.Aktorzy także dobrze się spisali, a Matt Damon w roli Marka bardzo mi się podobał.

Może moja dzisiejsza recenzja nie jest wybitnie przekonująca, ale po za tym, że w chwili, kiedy to piszę jestem już nieco zmęczona (bloger też człowiek, też zdarza nam się prawie zasypiać nad klawiaturą), to po prostu nie wiem co jeszcze mogę napisać. Więc po prostu jeśli macie wolną godzinę czy dwie to wpiszcie w wyszukiwarkę "Marsjanin film" i obejrzyjcie, bo naprawdę warto.

środa, 21 listopada 2018

Czy myślimy za dużo?

Jakiś czas temu szukając w internecie czegoś zupełnie innego zetknęłam się z pojęciem "overthinking", które na nasz język można by przetłumaczyć po prostu jako nadmierne myślenie, bardziej fachowo wiele osób nazywa to paraliżem analitycznym. Zaczęłam się zastanawiać o co w zasadzie chodzi, bo jak to, naprawdę można za dużo myśleć? Zaczęłam więc przeglądać teksty na ten temat i doszłam do wniosku, że tak, można.


Co to jest ten "overthinking"?

Wyobraźmy sobie chomika, który ma w klatce kołowrotek. Wchodzi do niego, biega i biega, a potem wychodzi i...wciąż jest w tym samym miejscu, w którym był. Tak samo dzieje się z nami, kiedy po raz kolejny analizujemy jakąś rozmowę czy sytuację (niekoniecznie negatywną), albo przez pół godziny zastanawiamy się nad tym, czy na śniadanie zjeść kanapkę z serem czy jednak z dżemem.
Overthinking wcale nie musi dotyczyć rzeczy negatywnych i bolesnych. To także wszelkie analizowanie, tworzenie planów i scenariuszy.

Czytałam gdzieś, że nawet ok. 80-90% naszych myśli jest niepotrzebnych. Na początku wydało mi się to kompletnie niemożliwe, no bo jak to, większość tego, co dzieje się w mojej głowie jest zbędne? Nie, to nie może być prawda. Kiedy jednak zaczęłam się nad tym zastanawiać zdałam sobie sprawę z tego, że to wcale nie jest takie nierealne jak może się wydawać.

Jesteśmy otoczeni modą na bycie idealnym i robienie miliona produktywnych rzeczy. Presja często jest na tyle duża, że czujemy się winni kiedy nie podejmujemy żadnego działania. Próbujemy więc pozbyć się wyrzutów sumienia "działając" w głowie.

"Myślenie wielokrotnie uczyniło mnie smutną.
Działanie - nigdy w całym moim życiu" 
                                                          -E. Gaskell

Blokada działania

Jeśli przyjrzymy się swoim myślom, to prawdopodobnie zauważymy, że większość jest powtarzalna i bezcelowa. Jesteśmy jak chomiki w kółku - myślimy i myślimy, ale do niczego to nie prowadzi. Mimo dokładnie opracowanego planu i tak odkładamy rzeczywiste działanie na później. Samo myślenie nie rozwiąże naszych problemów. Pożera też czas i energię, którą moglibyśmy przeznaczyć na rzeczywiste działanie prowadzące zrealizowania jakiegoś celu.

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego niektóre znane osoby zawsze ubierają te same albo bardzo podobne ubrania? To właśnie po to, by nie musieć myśleć i każdego dnia zastanawiać się, co na siebie włożyć. Uważają, że energię i czas, który na to poświęcają wolą wykorzystać w inny sposób. 

Wiele razy zdarzało mi się już zaplanować sobie tysiąc projektów i innych rozwijających rzeczy. Ciągle myślałam, że to musi się udać i jak fajnie będzie jak już to będę robić. No właśnie - myślałam. I na myśleniu niejednokrotnie się kończyło.

A prawda jest taka, że działanie jest proste i w większość przypadków wymaga jednej, prostej myśli - chcę to zrobić, więc wstaję i robię.




Czas powiedzieć stop

Nadmierne myślenie wcale nie jest dla nas dobre. Dlatego warto spróbować z nim walczyć. Nie jest to łatwe, ale myślę, że może przynieść pozytywne rezultaty. Jako osoba, która cały czas wszystko rozważa i analizuje te same sytuacje postanowiłam zrobić eksperyment. Spróbuję przetestować różne rady i sposoby radzenia sobie z overthinkingiem, a potem podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami i tymi sposobami, które naprawdę działają. Mam nadzieję, że uda mi się to jakoś zorganizować i nie odechce mi się próbowania tego po kilku dniach. Także trzymajcie kciuki i dajcie koniecznie znać, czy Wy też za dużo myślicie.

środa, 14 listopada 2018

Wulgaryzmy w książkach


Dorośli zawsze powtarzają „nie przeklinaj”. Bo to nie ładnie, bo nie wypada, bo nie przystoi. Mimo to XXI wiek pełen jest wulgaryzmów. Totalny paradoks, ale to akurat temat na osobny post. Prawda jest taka, że nie są one nowością – ogromna część z nich istnieje od wieków m.in. w literaturze. Wystarczy sięgnąć do dzieł Reja czy Kochanowskiego.


Wulgaryzm czy przekleństwo

Powszechnie nazywa się wszelkiego rodzaju wulgarne słowa, których Polacy tak lubią używać, przekleństwami. Jest to jednak błąd. Przekleństwem będzie już bowiem zwykłe „idź do diabła”.  Owszem, przekleństwa mogą być wulgarne i często takie właśnie są. Nie jest to jednak to samo i warto o tym pamiętać.

Wulgaryzmy pomagające wykreować bohatera

W teorii wszystko da się wyrazić za pomocą bardziej kulturalnych słów. Zastanówmy się jednak nad tym, czy jeśli w powieści jest scena, w której rozmawiają ze sobą np. dwaj więźniowie, to będą oni używać kwiecistego języka? No nie wydaje mi się. Dlatego wulgaryzmy często sprawiają, że dany bohater jest bardziej realny. Skoro w normalnym świecie ludzie używają wulgaryzmów, to dlaczego w książkach nagle mieliby tego zaprzestać?

Wulgaryzmy jako prowokacja

Kiedy przygotowywałam się do WKP z języka polskiego w wielu zestawieniach wulgaryzmy były zaliczane do środków stylistycznych, których celem jest właśnie prowokacja. I szczerze mówiąc muszę się z tym zgodzić. Mimo, że wulgaryzmy są dzisiaj dość powszechne, to mimo to wciąż przyciągają naszą uwagę. 

Wulgaryzmy, które są bo tak

Nieraz jednak w książkach można spotkać wulgaryzmy, które są tam w celu znanym chyba tylko autorowi. Bo o ile poprzednie przypadki ich użycia są dla mnie uzasadnione, to często „brzydkie słowa” są wciśnięte w powieść nieco na siłę, bo pisarz czy pisarka mieli taki kaprys, a potem w czasie redagowania jakoś nikt nie zwrócił na to uwagi. Ja co prawda nie czytałam zbyt wielu takich pozycji, ale spotkałam się z tym zjawiskiem nawet w książce typowo dla młodzieży.

Czy przeszkadzają nam wulgaryzmy w książkach?

Przed napisaniem tego posta zrobiłam na moim Instagramie ankietę, jak bardzo przeszkadzają Wam wulgaryzmy w literaturze. Większość z Was zagłosowała, że nie bardzo, albo nawet, że wcale. Przeglądałam też dyskusje na różnych forach i zdania były dość podzielone. Jeśli o mnie chodzi, to też nie mam nic przeciwko, pod warunkiem, że nie jest ich za dużo i są w jakiś sposób uzasadnione.

A jakie jest Wasze zdanie na temat stosowania wulgaryzmów?  Macie jakieś ciekawe spostrzeżenia z nimi związane?

czwartek, 8 listopada 2018

5 razy 5, czyli pięć świetnych ekranizacji książek

Zekranizowanych została już cała masa książek. Jedne adaptacje dokładnie oddają powieści, na podstawie których powstały, a inne zupełnie ich nie przypominają. Nie chcę dzisiaj skupiać się jednak nad tym, jak można zepsuć książkową historię przez stworzenie filmu na jej podstawie. W tym poście wolę zająć się tymi, które są zrobione dobrze. A zatem - oto lista 5 ekranizacji, które uważam za warte uwagi. 


1.Ania z Zielonego Wzgórza

 Jeśli jesteście ze mną dłużej, to wiecie, że Ania jest dla mnie bardzo ważną książką, którą kocham całym sercem. Na jej podstawie powstały liczne filmy, a także serial, ale dla mnie zawsze jedyną "słuszną" wersją będzie ta z Megan Follows. Mimo, że film ma już swoje lata, to jest naprawdę dobrze zrobiony. Oglądałam go już kilka razy i  na pewno jeszcze nieraz to powtórzę.

2. Szatan z 7 klasy 

Pozostając w nieco bardziej dziecięcych klimatach, chciałabym wspomnieć też o przygodach niejakiego Adama Cisowskiego. Przez długi czas zastanawiałam się, czy umieścić tę pozycję na liście, bo zupełnie mi tu nie pasowała, ale uparcie nie chciała się ode mnie odczepić. Na pewno nie jest to jeden z moich ulubionych filmów, ale zarówno wersja z bodajże 1960 roku jak i ta nowsza z 2006 za każdym razem skutecznie wywołują uśmiech na mojej twarzy.

3. Poirot

Odchodząc już nieco od dziecięcej tematyki chciałabym wspomnieć nie o filmie, ale o serialu, który poświęcony jest zagadkom rozwiązywanym przez jedynego w swoim rodzaju Herkulesa Poirot. Jeden odcinek jest ekranizacją jednej książki, więc w zasadzie można je traktować jak osobne filmy. David Suchet w roli małego Belga jest świetny, a o tym, że historie stworzone przez A.Christie uwielbiam w każdej postaci, to chyba nie muszę Wam przypominać. Po prostu cudo!

4. Harry Potter

W tym miejscu chciałabym bardzo serdecznie pozdrowić moją mamę, jeśli to czyta, bo zawsze jak sobie włączę Harry'ego zastanawia się, co ja w tym widzę. I powiem Wam, że jeszcze kilka lat temu byłam podobnego zdania i nie do końca rozumiałam cały ten szum wokół tej historii, ale ludzie się zmieniają. I mimo tego, że nie biegam po ulicach w szaliku w barwach Slytherinu (jeśli są tu jacyś przedstawiciele Domu Węża, to niech mi się koniecznie zameldują w komentarzu!), a miotły wykorzystuję tylko do zamiatania, to przygody młodego czarodzieja nie są już dla mnie tylko głupim tworem czyjejś wyobraźni.


Przyznaję się bez bicia, że książki nie czytałam, ale obiecuję, że to nadrobię, bo film kompletnie mnie oczarował. Jest totalnie uroczy i szerzy ideę tolerancji i akceptacji. Pokazuje jak osoby homeseksualne traktowane są w dzisiejszym świecie i to, że czasami wato pokonać strach i nie przejmować się, tym, co myślą inni.

A jakie są Wasze ulubione ekranizacje? Napiszcie mi koniecznie w komentarzach. Może dzięki temu poznam filmy warte uwagi, bo jesienne wieczory bez filmów dla mnie praktycznie nie istnieją. 

piątek, 2 listopada 2018

Nienawidzę poniedziałków

Jeśli zawsze pierwszy dzień po weekendzie jest dla Was katorgą i z całego serca go nienawidzicie, to mam dla Was złą wiadomość - nienawidzicie jednej siódmej swojego życia.




To wszystko przez ten poniedziałek

Wielu z nas swoją mękę zaczyna już w niedzielę wieczorem, kiedy to orientujemy się, że za kilkanaście godzin trzeba będzie wstać do szkoły, pracy czy na uczelnię. A kiedy rano dzwoni budzik oznajmiając nam, że czas wrócić do codziennych obowiązków, to nasze myśli prawdopodobnie zawierają zdecydowanie zbyt dużo wulgaryzmów. Zanim zwleczemy się z łóżka, to już praktycznie jesteśmy spóźnieni. Do tego włosy nie chcą układać się tak jak powinny, a do tego nie możemy znaleźć słuchawek i w ogóle wszystko jest nie tak. Ale to przecież nie nasza wina, to wszystko przez ten pieprzony poniedziałek, prawda? 


Czy wtedy życie nie może być piękne? 

W poniedziałek przecież nie może wydarzyć się nic pozytywnego. No po prostu nie i koniec, bo...bo to poniedziałek! A wtedy słońce zawsze nas razi zamiast ogrzewać, to tylko nas razi. Wszyscy (z panią na kasie włącznie) wyglądają, jakby chcieli nas zamordować. No i w ogóle, to jest kompletnie do bani.

Nie prawda.

Kiedy tak się nad tym zastanowimy, to prawdopodobnie okaże się, że większość obowiązków, które musimy wykonać jest w miarę znośna (a już na pewno nie gorsza niż inne dni tygodnia, w które musielibyśmy zrobić to samo), a może nawet znajdziemy kilka takich, które okażą się dość przyjemne. I że chociaż do niektórych rzeczy musimy się zmusić, to znajdą się też takie, które sprawią nam radość. 

"Jeśli kochasz życie, to nie marnuj czasu,
bo to jest to, z czego życie się składa"

Cieszmy się życiem

Mamy XXI wiek. Wiek ciągłego pośpiechu. Cały czas jesteśmy zabiegani i zmęczeni. I to nie jest wina poniedziałków, one są tylko wymówką. Dlatego podejdźmy do tego inaczej i zobaczmy w nich początek tygodnia, który może przynieść nam wiele niesamowitych chwil.

Wiem, że pierwsze dni po weekendzie bywają ciężkie, motywacja wydaje się w ogóle nie istnieć i najchętniej wrócilibyśmy do łóżka. Wiem, bo sama często tak mam (nie oszukujmy się, czasem mam tak przez cały tydzień, a nie tylko w poniedziałek). Każdy z nas ma takie momenty, kiedy nie potrafi docenić tego, że ma nogi i ręce, a zamiast tego ubolewa nad faktem, że nie ma miliona dolarów na koncie i przystojnego narzeczonego. Tak bywa. Ale nie zwalajmy tego na bogu ducha winny dzień tygodnia.

Bo to nie tylko poniedziałek, to też nasze życie.